pokonalem jak na razie 70% trasy jaka mialem do pokonania...
pozdro z Akureyri
p.s. znalazlem przodkow!
[ Dodano: 2009-09-07, 22:33 ]
Był rok 2002 gdy to pojawiła się szansa aby znaleźć się na Islandii. Niestety szef firmy w której wtedy pracowałem postanowił nie wysyłać mnie w służbową delegacje do tego kraju tylko poleciał sam. I dobrze. Dzięki temu minęło kilka lat a ja dojrzałem by pojechać tam mym ukochanym fiatem Seicento. Sama myśl o tym, że koła małego fiacika mogą stanąć na tej wyspie tak mnie elektryzowała iż postanowiłem w marcu tego roku razem z żoną dokonać tego. Człowiek jak chce czegoś bardzo ale to bardzo dokonać to nawet spore przeciwności losu mu nie przeszkodzą. Tak było i w tym przypadku. Czerwiec br. dzwonię do firmy sprzedającej bilety promowe. Pani udziela informacji iż można za taki bilet jak mój zapłacić w 2 ratach. W takim razie rezerwuję i okazuje się iż mniej miły pan z tej firmy udziela informacji iż jest to całkowicie niemożliwe. Po dość mało miłej rozmowie postanowiłem odczekać kilka dni, ochłonąć i udać się do biura turystyki PZMotravel w Warszawie gdzie jak do tej pory zawsze mogłem liczyć na fachową i miłą obsługę. W międzyczasie poważne problemy ze zdrowiem i pytanie czy ta podróż ma jakiś sens? Na szczęście udało się chorobę zaleczyć i na obecny moment jest zielone światło na wyjazd ale muszę się pilnować. Pani Małgosia w PZMot travel ze spokojem w głosie jako agent, zadzwoniła do tej firmy gdzie wcześniej ja próbowałem zarezerwować bilecik i okazało się iż wszystko jest po mojemu. Bilecik został zarezerwowany i wpłacona zaliczka a nie pełna kwota jak wcześniej mi powiedziano. Wniosek jest taki iż wszędzie znajdą się ludzie którzy mają mniej lub bardziej dobry dzień a że to się odbije na rzetelności wykonywania swej pracy? Miesiąc później wpłaciłem 2 ratę i tydzień po tym miałem do odbioru bilet. Cieszyłem się jak dziecko bo wiedziałem iż jedną nogą jestem już na Islandii. Pozostało tylko przygotować się na wyjazd, zasięgnąć języka co gdzie i jak .O tym, że autko da radę wiedziałem zanim gdziekolwiek nim wyjechałem. Wiele osób pukało się w czoło jak powiedziałem gdzie się nim wybieram ale mnie to tak naprawdę tylko upewniało w przekonaniu iż zrobię to. Swoim Fiacikiem przejechałem już wiele państw i niestety wiem z autopsji , że wszystkiego się nie da zaplanować lub dowiedzieć z for internetowych. Część informacji jest nie do sprawdzenia. Tak samo było i tym razem. Moją największą obawą była fakt iż nie cala droga nr 1 którą zamierzałem pokonać jest asfaltowa. W niemieckim wydaniu auto-bilda wyczytałem, że ponad 60km z tej drogi to żwirowa droga którą ciężko pokonać zwykłym osobowym autkiem. Szybko zweryfikowałem tę informację na forach turystycznych że, to nie prawda a sej spokojnie da sobie radę. Teraz tylko sprawdzić ile km dróg i gdzie jest nie asfaltowe? Z pomocą przyszedł program Google earth który studiowałem wieczorami metr po metrze oglądając wszystkie zdjęcia przy drodze nr 1.Okazało się, że nie będzie tak źle. Do wyjazdu miesiąc. Szukam dobrej mapy Islandii i okazuje się, że w Polsce nie łatwo o takową a jeśli się już znajdzie to kosztuje ona majątek i jest w wielu kawałkach. Zaryzykowałem za namową kolegi który rok wcześniej był na wyspie zakup dokładnej mapy na miejscu. Jak się okazało kupiłem takową na promie. Dokładna z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi. Aby zminimalizować koszty postanowiłem, że będziemy spali w samochodzie na terenie Islandii co biorąc gabaryty auta jest nie lada wyczynem. Jednak i to udało się jakoś wykombinować. Ponieważ autko z tyłu jest całkowicie pozbawione kanapy a fotele kierowcy i pasażera kładą się na płasko, wystarczy znaleźć odpowiedni materac odpowiadający gabarytami do wnętrza autka i zobaczyć jak to będzie. Po żmudnych poszukiwaniach znalazłem taki materac. Pracownicy sklepu mieli niezły ubaw jak poprosiłem o napompowanie materaca gdyż chciałbym go przymierzyć do Seicento.18 sierpnia w Carserwisie (warszawski dealer Fiata) ostatnie poprawki w aucie do wyjazdu. Wymiana płynów, sprawdzenie na ścieżce diagnostycznej czy wszystko gra i 24go sierpnia o godzinie 5:38 seicento zapakowane wyrusza w drogę spod domu w Koszalinie.
Dzień 1.
Tankuje ulubione paliwo sejka i ruszamy drogą krajową nr 6 z Koszalina w stronę granicy w Kołbaskowie. Droga pusta, podziwiamy widoki za oknem i dopiero wtedy dociera do mnie, że jadę na Islandię. Wspominamy z żoną, że pierwszy raz zostawiliśmy naszego prawie 3 letniego synka na tak długo. Będziemy tęsknić. Po półtorej godzinie docieramy do Kołbaskowa gdzie dotankowaliśmy do pełna polskiej tańszej benzynki, zjedliśmy ostatnie polskie śniadanie i ruszamy dalej. Tu zaczyna się prawdziwa autostrada. Sej zawsze prowadzi się doskonale ale z pełnym ekwipunkiem jest jeszcze stabilniejszy choć zdecydowanie bardziej ospale reaguje na pedał gazu. Zrozumiałem dlaczego. Z głośników sączy się muzyka U2, nie zauważamy jak wjeżdżamy na ring Berlina. Wjeżdżamy na drogę nr A-24 którą po kilku godzinach docieramy do skąpanego w słońcu i upalnego Hamburga z którego A-7 kierujemy się w stronę granicy z Danią. Tu postanawiamy lekko zwolnić, ponieważ mamy jeszcze sporo czasu a kilometrów szybko ubywa. Wjeżdżamy do Dani. Zdecydowanie inny krajobraz, gorszy asfalt ale i tak jest super. W okolicy miasta Kolding przerwa na obiad. Dalej udajemy się bocznymi drogami na północ, aby o 17:20 ostatecznie wylądować w Hanstholm. Miasteczko urokliwe, w pierwszej chwili wyglądające jak wymarłe dopóki nie zajrzeliśmy do portu. Tu życie trwa non-stop. Postanowiliśmy umyć Seicento by lśniło i zmyć z niego komary zabite w trakcie 1050km podróży z Koszalina do Hanstholm. I tu mały problem. Myjnia jest tylko automatyczna, żeby z niej skorzystać muszę odkręcić antenę, ta ani drgnie. Nie pomogło straszenie, że ją urwę jak się zaraz nie da odkręcić więc musiałem zaryzykować. Normalnie wziąłbym kombinerki i ją zdjął ale nie wożę w aucie żadnych narzędzi. Taki przesąd. Jak się je wozi, to się później z nich korzysta. Udało się na szczęście i wypucowane autko zaparkowaliśmy na pobliskim wzgórzu z którego rozpościerał się widok na port i przepiękny zachód słońca.
Dzień 2.
Pierwszy nocleg w nero hotelu jak żartobliwie mówię o Seicento. Rano pokropił mały deszczyk ale za chwilkę wyszło słonko i wstaliśmy wyspani bez bólu pleców. Pompowany materac zdał egzamin. Był tylko mały problem z bagażami które musiały gdzieś wylądować gdy my zajęliśmy tylnią kanapę ale już wiedzieliśmy co zmienimy następnym razem. Szybka toaleta i idziemy zaparkować autko przed wjazdem do portu gdzie zebrała się już nie mała grupka chętnych do wjechania na prom. Na wjeździe do portu pokazujemy bilety, dostajemy karty wejściowe na prom, kajuty oraz informacje, że prom co prawda się spóźni godzinkę ale odpłynie o czasie. Nadeszła godzina odpłynięcia a prom dopiero wpłynął do portu więc opóźnienie będzie większe niż sądziliśmy. Agata z bagażami poszła do rękawa którym dostała się na pokład a ja czekałem aż wyjadą auta z promu abym mógł wjechać. Po około 40 minutach zaparkowałem w środku. Ostatnie spojrzenie na Seicento i o godzinie 12ej z godzinnym opóźnieniem ruszamy!
Dzień 3.
Nie spodziewałem się, że podróż będzie tak szybko mijać. Po utracie zasięgu telefonicznego okazało się, że prom ma własny przekaźnik satelitarny co umożliwiło nam kontakt z domem w każdej chwili. Niestety Internet, który też był w ofercie promu nie działał jak to określono z powodu grubszej awarii.
Dzień 4.
Po południu dopływamy do Wysp Owczych. Prom wpływa w ciasny port miasta Torshavn, które jest jego macierzystym portem. Pogoda fatalna. Pada deszcz i zdecydowanie niższa temperatura niż na kontynencie. Porywisty wiatr potęguje uczucie zimna. Zmieniam krótkie spodenki na długie. Niestety z racji, że jesteśmy w porcie tylko 90 minut nie pozwolono nam zejść na ląd.
Dzień 5.
To co zobaczyłem za oknem po przebudzeniu się trochę mnie rozczarowało. Gęsta mgła, ciemne gęste chmurzyska i ciemne wody fiordu do złudzenia przypominające wodę z jeziora Lochness w Szkocji. To Islandia. Bardzo znane Islandzkie przysłowie mówi „Jeśli nie podoba Ci się pogoda poczekaj 5 minut” Mając to cały czas w pamięci pomyślałem, że nie jest źle. Im głębiej prom wpływał w zatokę tym niebo robiło się jaśniejsze jak by chciało powiedzieć „zapraszam’’. Potem głos kapitana podziękował za wspólny rejs i pobiegliśmy do garażu gdzie czekał na nas mały fiacik a na lądzie przygoda. Po wyjeździe z promu stanęliśmy w kolejce do odprawy paszportowej. Mimo, że Islandia jest w strefie Schengen wypytano nas dokąd się udajemy a nasz pojazd musiał być wyposażony w specjalną naklejkę na przedniej szybie, która informuje do kiedy maksymalnie nie płacąc za niego cła możemy przebywać na wyspie. Pan celnik zanim o cokolwiek zapytał z uśmiechem stwierdził, że to naprawdę mały samochód. Podejrzewam iż w życiu chyba mniejszego nie widział, ewentualnie nie często mu się to zdarza. Po krótkiej wymianie zdań pozwolił nam jechać dokąd chcemy bez konieczności wcześniejszej wizyty w garażu, gdzie wyrywkowo auta były drobiazgowo sprawdzane. Pierwsze nasze kilometry to malownicza droga nr 93 z miasteczka Seydisfordur do większego Egilsstadir. Tam wymieniliśmy euro na lokalną walutę. W banku poprosiłem o wymianę kilku banknotów o nominałach 100 euro. W zamian dostałem garść islandzkich koron które ciężko było gdzieś schować. System monetarny tego kraju to koszmar ale idzie się przestawić po kilku zakupach. Pełen bak naszego Fiata to około 5000 koron. Nowe auto kosztuje kilka milionów koron. A do tego jeszcze ogólna drożyzna powoduje iż przed każdym wydatkiem 3 razy się zastanawiam ile naprawę wydaję. Życie nauczyło mnie żeby nie przeliczać, gdyż wtedy nic się nie kupi. Tym razem przeliczać trzeba było by zaplanować przyszłe wydatki. Zaopatrzeni w gotówkę, paliwo ruszamy .Tu z pomocą przyszła mapa zakupiona na promie na której zaznaczone są odcinki nie asfaltowe. Kieruję się na południe nie drogą nr1 jak planowałem wcześniej a drogą nr 92 która jest poprowadzona brzegiem morza i po około 100km wpada w obwodnicę islandzką. Dzięki temu omijamy bardzo długi odcinek kiepskiej drogi oszczędzając fiacikowi katuszy. Mijamy pierwsze kilometry a widoki mimo padającego deszczu są wyśmienite. Po około 30km pierwszy postój i zdjęcia. Zgodnie stwierdzamy ,że jest zimniej niż się nam wydawało. Jedziemy dalej. Rzadko mijamy jakieś pojazdy. Droga czasami jest nie asfaltowa ale to się pokrywa z tym co na mapie. Dojeżdżamy do drogi nr 1.Przed miastem Hofn zatrzymujemy się na parkingu by zjeść małe co nieco. Zapomnieliśmy iż od rana nic nie jedliśmy. W Hofn tankujemy sejka i kupujemy trochę słodyczy na stacji benzynowej. Stwierdzamy, że Islandczycy wyjątkowo lubią słodycze oraz coca-cole. Ruszamy dalej lecz co chwilka się zatrzymujemy aby zrobić zdjęcia, widoki są przepiękne. Człowiek w takiej chwili zapomina o całym świecie i żyje chwilą, powietrzem, uczuciem. Mijamy Hofn i kierujemy się dalej na zachód w stronę Reykjaviku. Tu zaczyna się prawdziwa Islandia. Liczne jęzory lodowcowe w połączeniu z leniwie pasącymi się owieczkami, krowami a. Do tego czarne plaże, biała od swej furii woda, obmywająca ląd i nienaturalnie zielona trawa która wygląda jak by była pomalowana farbą. Mijamy kolejno jęzory lodowcowe Hoffelsjokull, Flaajokull, Heinabergsjokull, Skalafellsokull . Zdaje się nam iż już nic piękniejszego natura nie wymyśli ale za kolejnym zakrętem okazuje się, że byliśmy w błędzie. Docieramy do miejsca które było miejscem planu zdjęciowego jednego z filmów o agencie 007.To miejsce nazywa się jeziorem lodowym Jokulsarlon. Setki gór lodowych spływa do morza tworząc niesamowity scenariusz każdej wycieczki. To podobno najczęściej fotografowane miejsce na Islandii jeśli wierzyć przewodnikom. Na miejscu można przepłynąć się amfibią. Z bliska podziwiać uroki tego magicznego miejsca. Ruszamy dalej. Przed nami trochę poprawiająca się pogoda i jęzor lodowca Kviarjoklull. Pierwszy raz na Islandii widzimy słoneczko! Zupełnie inne zdjęcia. Pogoda mobilizuje do dalszej jazdy by jak najwięcej zobaczyć w słońcu i nacieszyć oczy widokami. Mijamy kolejny boski lodowiec Svinafellsjokull przy którym robimy zdjęcia sobie i fiacikowi. Zbliżamy się do miasta Kirkjubaejarklustur gdzie odwiedzamy lokalną stację benzynową na której chcemy zjeść coś na ciepło. Wybór padl na zestaw 4 hamburgery, frytki, 2 razy pepsi. Koszt? Tyle co pełen bak paliwa w naszym aucie ale cóż. Jak szaleć to szaleć. Ruszamy dalej. Przed nami czarna jak smoła jałowa pustynia, gdzie niegdzie poprzecinana drogą, mostami. Brak tam jakichkolwiek zwierząt które do tej pory wolno pasące się widywaliśmy wszędzie. Krajobraz zmienia się dopiero przed miastem Vik. Ponieważ dzień chyli się ku końcowi rozglądamy się za noclegiem. A raczej miejscem gdzie postawimy nasz nero hotel. Wybór padł na camping z przepięknym widokiem na klify.
Dzień 6.
Poranek tak zimny, że nawet szczelnie pozakrywani czym się dało czujemy, że nic nie czujemy. Na szczęście ten ziomb rekompensuje nam widok czystego od chmur nieba i słonka, które szybko nadaje temu dniowi nowy ciepły wymiar. Camping z ciepła wodą i polskim śniadaniem ożywił nas zdecydowanie. Nastawił pozytywnie na resztę dnia tym bardziej ,że mieliśmy świadomość co nas czeka dalej. A zaczęliśmy zwiedzanie od sesji naszego pojazdu z pobliskiego wzgórza skąd rozpościerał się widok na klify i strzeliste skały charakterystyczne dla regionu. Kilka km za miastem skręciliśmy z głównej drogi w prawo i po kilku km dojechaliśmy do przepięknej czarnej plaży. Czekały na nas setki ptaków, strzeliste skały i niesamowity huk szumiącego morza o którego niebezpieczeństwie ostrzegały napisy nawet w jęz. polskim. W skałach jakby przyklejonych do plaży była niesamowita mała jaskinia, która dawała złudne poczucie bezpieczeństwa i spokoju tego miejsca .Po spędzeniu tu kilkunastu minut wracając na parking natknęliśmy się na wycieczkę włoskich turystów z którymi jeszcze nie jednokrotnie jak się okazało później, przyszło nam się widzieć. Kolejne miejsce które chcemy zobaczyć to wioska Skogar gdzie poza przepięknym wodospadem jest jeszcze muzeum domków z lat 1830-1895r. Domki te, których dachy przykryte są darniną wyglądają jak by ich właściciele 5 minut temu wyszli z domu. Obok również znajduje się muzeum motoryzacji ale mieszczą się tam różne eksponaty. Takie jak pralki, lodówki, radia, telewizory i wiele innych naprawdę zaskakujących. Wszystko pięknie wyeksponowane. Sam wodospad szumiący obok ma wysokość 60 metrów i bez trudu można wspiąć się na szczyt góry by podziwiać widok całej okolicy. Można także zobaczyć jak kilku włoskich turystów z zaciekawieniem i niedowierzaniem ogląda samochód pisząc na tylniej szybie „complimenti da Torino”. Włosi to bardzo komunikatywny naród i przed wyjazdem z parkingu pozdrawiamy się wzajemnie. Kierujemy się dalej na zachód a po drodze natrafiamy na sporą ilość koni które właściciele przeprowadzają z łąki do farmy. Przepiękny widok koni żyjących niemal że na wolności często cieszy nasze oczy. Wjeżdżamy do miasteczka Hela. Tankujemy samochodzik i po przejechaniu około 21 km zjeżdżamy z jedynki w drogę nr 30 która ma nas doprowadzić do kolejnych atrakcji Islandii. Po drodze wyprzedzamy Włochów. Pierwsza z nich to majestatyczny i nie mający sobie równych wodospad Gulfoss. W języku islandzkim oznacza „złote wodospady” . Tak naprawdę nikt nie wie skąd się wzięła nazwa i niech tak zostanie. Wodospad jest kaskadowy i mam kształt litery „L”. Są przewodniki które informują iż wstęp jest płatny ale to nie prawda. W pobliżu jest bardzo dobrze zaopatrzony sklep z pamiątkami, bar z przekąskami i duży parking na którym większość aut to toyoty yaris z wypożyczalni. Na miejscu spędzamy około godzinkę. Chwilowo zaszło słonko a tylko ono gwarantuje naprawdę udane zdjęcia. Przy wyjeździe stawiam fiacika przy ogromnej terenówce również w kolorze czarnym by zrobić sobie zdjęcie. Znowu turyści z Italii fotografują nasz pojazd powodując, że na króciutki moment przepiękny wodospad za plecami schodzi na dalszy plan. Od mego przyjaciela Janusza dostaję sms zwrotny w podzięce za zdjęcie seja przy tym olbrzymim fordzie w którym nazwał nasz samochód „Nerusiem”. Bardzo spodobała nam się ta nazwa i od tej pory nasz środek lokomocji właśnie przez nas jest tak nazywany. Zadowoleni ze zdjęć ruszamy dalej drogą nr 35 by spotkać się z gyserem. Geysyr to po islandzku spektakularne wyrzucanie wody w powietrze pod dużym ciśnieniem. Widok ten powoduje mocniejsze bicie serca. To jedyne takie miejsce gdzie ludzie stoją z aparatami w dłoni gotowymi do strzelania zdjęć. Obok biją 2 niepozorne źródełka gdzie woda ma niesamowicie niebieski kolor. Jak się okazało to wrzątek a sprawdzenie tego nie należało do najprzyjemniejszych doznań. Robimy pół kilometra i wchodzimy do restauracji, sklepu pamiątkarskiego i stacji benzynowej w jednym. Chwila relaksu przy hamburgerze z colą które przyrządza Polska obsługa i w drogę. Pogoda znowu się psuje i coraz bardziej wieje. Przed nami droga nr 35 do Selfoss . Po drodze krater wulkanu Kerid .Niesamowite miejsce warte zwiedzenia do którego wstęp w przewodniku opisany jest jako płatny a w rzeczywistości tak nie jest. Warto się wspiąć na sam szczyt krateru by podziwiać krater obok i dno Kerida w którym krystalicznie czysta woda przepięknie się mieni. Ruszamy dalej. Wieje coraz silniej. Fiacik coraz trudniej się prowadzi przy tak silnym wietrze. Wracamy na drogę nr 1. Po przejechaniu 12 km trafiamy do ciekawej miejscowości o nazwie Hveragerdi .Jest tam największa na Islandii farma na której hoduje się niespotykane w tym kraju owoce i warzywa. Im bliżej stolicy tym większy ruch na drodze. Praktycznie z przeciwka jedzie sznur samochodów i tak jest do Reykjaviku. Wjeżdżamy do miasta i czujemy się jak w Warszawie. Niespotykanie duży ruch, tylko zabudowa zdecydowanie inna. Zatrzymuje się na stacji benzynowej i korzystam z darmowej myjni samoobsługowej jaka na Islandii jest praktycznie przy każdej większej stacji benzynowej. Lanca ze szczotką i wodą, kilka sprawnych ruchów i Seicento wygląda znowu tak jak lubię. Trochę się pogubiliśmy z powodu objazdu i trafiliśmy już całkiem wieczorem do wioski Gardurl, gdzie poza latarnią morską nie ma zupełnie nic ciekawego. Praktycznie skończyła nam się w tym miejscu wyspa i od tej pory zaczynamy wracać. Najlepiej naokoło. Z racji że jest potwornie zimno a uczucie chłodu potęguje szalejący wiatr postanowiliśmy zanocować na jakiejś kwaterze. Znalezienie takowej nie było łatwe gdyż bliskie okolice stolicy mocno windowały ceny do góry a tam gdzie nam się podobało nie było po prostu wolnych miejsc. Słonko już zaszło i na wpół zrezygnowani wjeżdżamy do miasteczka Sandgerdi gdzie trafiliśmy na czysty i w miarę tani hostel. Prysznic i pierwszy od wyjazdu z Polski kontakt z internetem spowodował, że nie położyliśmy się tego dnia wcześnie.
Dzień 7.
Nastawiliśmy sobie budzik ale obudziło nas chrapanie sąsiada i rytmiczne uderzanie okna spowodowane bardzo silnym wiatrem. Początkowo wydawało się, że przywieje on jakieś chmurzyska i po pogodzie o zdjęciach nie wspominawszy. Islandia zaskoczyła mnie po raz kolejny! Nie dość, że pogoda była wręcz przepiękna to w kuchni na parapecie znalazłem polski akcent. Koc gaśniczy na wypadek pożaru MADE IN POLAND. Szybkie śniadanko i ruszamy w drogę! Przed nami coś co jest gwoździem programu każdej wycieczki. Coś czego przegapienie spowodowało by, że ten wyjazd tak naprawdę nie miałby sensu. Zanim jednak tam dotrzemy kierujemy się na południe droga nr 44 przechodzącą później w drogę nr 425. Słonko przepięknie świeci, wiatr niesamowicie smaga naszego sejka . Auto ciężko się prowadzi a przed nami most. Nie byle jaki. Łączący dwie płyty tektoniczne. północno-amerykańską i europejską. Bez wizy, paszportu, podróż tylko za kilka kroków ,jeden uśmiech, niepozornym metalowym mostkiem. Wracamy do miasta Vogar gdzie zbaczamy na drogę nr 93 która prowadzi nas do błękitnej laguny. Historia tego miejsca jest nieco dziwna. Zaczęło się wszystko w 1976 roku gdy lokalna spółdzielnia grzewcza Suburnes szukała dla bazy NATO w Keflaviku źródeł energii. Natrafiono całkiem przypadkiem na czarne pole lawy pod którymi aż kipiało od gorących źródeł termalnych. Wykonano kilka odwiertów a pobliskie pole zostało zalane przez sporą ilość wody którą potraktowano jak ściek. Wyjątkowa duża zawartość krzemionki w wodzie spowodowała iż woda zamiast wsiąknąć , uszczelniła dziurę. Powstało jezioro o przepięknym niebieskim kolorze i białym śliskim dnem. Początkowo ludzie się tu podkradali by popływać i nacieszyć się ciepłą wodą a plotki o leczniczych właściwościach zbiornika rozniosły się lotem błyskawicy. Kilka lat później władze elektrowni postawiły tu kilka szatni by umożliwić ludziom normalne warunki. Dopiero w 1999roku oficjalnie otwarto tu basen i spa o nazwie Blue Lagoon. W niespełna 10 lat stało się to miejsce najbardziej rozpoznawanym i najczęściej odwiedzanym obowiązkowym punktem każdej wycieczki na Islandię. Woda która znajduje się w basenie to nic innego jak skroplona para wodna pochodząca z głębokiego na 1600metrów pod poziomem ujęcia wody. Woda w basenie utrzymywana jest na poziomie około 37 st C. Swój niebieski kolor zawdzięcza zielono-niebieskim glonom które żyją tylko w gorących źródłach. Mleczno-białe podłoże to efekt dużej zawartości krzemionki. Zarówno krzemionka i glony mają zbawienne właściwości dla skóry co zaowocowało powstaniem na terenie basenu kliniki leczącej choroby skóry. Dostać się tam można jednak tylko po dostarczeniu formularza wypełnionego przez dermatologa. My dotarliśmy do laguny godzinę po otwarciu. Agata miała pewne opory związane z wejściem do wody w momencie gdy wiatr urywa głowę. Wszystkie jednak minęły jak tylko weszliśmy do budynku. Jeśli byście kiedyś tam zawitali to polecam wam tylko słoneczny dzień który pozwoli na zrobienie dobrych zdjęć i oczywiście rano gdy jest bardzo mało ludzi. Po kilkunastu minutach basen zaczął się wypełniać kolejnymi ucieszonymi i spragnionymi ciepła turystami z Włoch, Hiszpanii, Usa, Niemiec i mieszkańców pobliskiego Reykjaviku. Szafki na basenie otwiera się za pomocą chipa w specjalnym zegarku. Można ,,zapłacić nim” za piwo, napoje, chipsy, słodycze dostępne przy basenie. My sobie pływamy a na specjalnej platformie mamy barek który umila nam czas w wodzie. Żal wychodzić z wody ale tłum coraz większy a przed nami stolica kraju jak się nam wtedy wydawało wyludniona ciepłym i słonecznym weekendem. Bierzemy prysznic, idziemy do kawiarni z widokiem na kąpiących się ludzi. Agata wypisuje pocztówki a ja cieszę się darmowym wi-fi niestety tylko 10 minut gdyż coś się popsuło. Pani w kasie informuje nas w naszym ojczystym języku jak mamy przeliczać korony na złotówki i od tej pory trochę jak by jaśniej się zrobiło. Szybki rajd po sklepie z pamiątkami i wychodzimy na zewnątrz. Pogoda wymarzona na sesję zdjęciową,. Neruś czysty wypucowany, plener wymarzony więc około 20 minut stoję i pstrykam szybko zapełniając kartę pamięci. Kilometr dalej jeszcze fotografujemy największą na Islandii elektrownie geotermalną i ruszamy do stolicy. Od Vogar do Reykjaviku droga nr 41 to jedyny odcinek dwupasmowej szosy jaką spotykamy na Islandii. Wjeżdżamy do miasta i początkowo tylko po nim jeździmy szukając dogodnego miejsca do rozpoczęcia wędrówki po mieście. Natrafiamy na pomnik Solfar (podróżnik słońca) przy którym spędzamy kilka chwil. Bardzo ciekawy pomnik wzorowany na szkielecie łodzi wikingów. Jedziemy na zachód i pamiętając, że nie łatwo o puste miejsca parkingowe ostatecznie stawiamy Nerusia pod najwyższym budynkiem Islandii,kościołem Hallgrims który ma tylko 75m wysokości .Kościół był w remoncie więc nie mogliśmy w pełni nacieszyć się jego widokiem. Co ciekawe świątynię zamówiono w 1937 roku a budowa trwała aż 38 lat. Z daleka budynek przypomina prom kosmiczny. Kierując się mapą miasta zmierzamy do ruchliwego centrum ulicą Skolavorstigur idąc w dół. Dochodzimy do bardzo ciekawej ulicy Laugavegur którą nazywamy tutejszymi „Krupówkami” Pogoda nadal boska, ruch wbrew przewidywaniom bardzo duży. Ludzie w tym kraju w szczególności w mieście ubierają się zupełnie inaczej niż reszta europejczyków. Zarówno kobiety jak i mężczyźni bardzo elegancko ubrani ale nie na biurowo. Jest w tym mieście wielu artystów. Nie znam się na modzie ale pierwszy raz w życiu zauważyłem, że patrzenie na ludzi , jak są ubrani sprawia mi przyjemność. Dotychczasowe moje podróże ograniczały się do podjechania, pstryknięcia kilku fotek i dalej w myśl zasady, że czas to pieniądz. Tym razem nigdzie się nie spieszyłem. Takiego innego spojrzenia na świat, ludzi, miasto, obcy teren nauczyła mnie moja żona. Spacerując, pierwszy raz widzę zarejestrowanego na Islandii Fiata co natychmiast uwieczniłem na zdjęciu. Co i rusz sklepy ze słodyczami których Islandczycy pochłaniają chyba tony! W przewodniku napisano, że Islandia to największy w Europie konsument coca-coli i to prawda! Cola występuje tu nawet w puszkach pół litrowych. Ten sam przewodnik informuje iż są też opakowania tego napoju litrowe. My takich nie spotkaliśmy. Przy okazji wizyty w stolicy warto też wspomnieć iż 60% populacji tego pięknego kraju mieszka właśnie w Reykjaviku. Na całej wyspie jest tylko 700 policjantów z czego żaden nie nosi broni. Są bardzo mili ale także zdecydowani i stanowczy gdy muszą wypisać mandat. Wtedy stają się zimni jak lodowiec i nie dociera do nich żadna nawet najbardziej sensacyjna argumentacja. W sklepie Bonus zaopatrujemy się w prowiant i powoli wyruszamy dalej na północ, korzystając z każdego promyka słońca. Nasze autko jedzie drogą nr 1 w kierunku miasteczka Akranes. Do miasta wiodą dwie drogi. Krótka droga- podwodnym płatnym tunelem za worek pieniędzy lub dookoła fiordu Hvalfjordur pusta droga nr 47. Wybieramy tę drugą. Mijamy setki urokliwych zakątków, które rekompensują nam nadłożony 52 kilometrowy odcinek drogi. Do samego Akranes nie wjeżdżamy. Przewodnik skutecznie nas do tego zniechęcił. Huta aluminium, najlepszy zespół piłkarski Islandii i sypialnia Reykjaviku. Jedziemy do Borgarnes przed którym jest najdłuższy most w tym kraju. Zaczyna padać przelotny deszczyk, powoduje serię spektakularnych tęcz. Wjeżdżamy do miasteczka , w trzy minutki objeżdżamy je trzy razy dookoła. Początkowo mieliśmy tu zanocować ale skoro słonko jeszcze tak wysoko to postanowiliśmy jechać dalej. Jedynka zaraz za miastem zaczyna wić się wzdłuż rzeki , to po prawej to po lewej stronie jezdni. Ruch coraz mniejszy a krajobraz coraz surowszy. W końcu zaczyna padać na dobre. Wjeżdżamy w coraz wyższe partie gór. Droga wije się a zakręty wydają się nie mieć końca. Sfrustrowani Islandczycy wyprzedzają nas na linii ciągłej, pod górkę a przecież nie jedziemy wolniej niż maksymalna dozwolona prędkość na danym odcinku. Nagle droga zaczyna biec powoli w dół, przestaje padać. Kolory wszystkiego robią się żywsze. Około 20 km dalej wjeżdżamy na równiny. Na końcu których, na rozległej pustej polanie stoi wielka stacja benzynowa firmy N1. Jedzenie, picie, paliwo, cywilizacja której już dawno nie widzieliśmy. Krajobraz stał się coraz bardziej rolniczy a przez niebo czasem przebijały się pojedyncze promyki słonka. Przed samym zachodem to bardzo nas pozytywnie nastroiło, spowodowało, że zapomnieliśmy o tym iż musimy znaleźć miejsce na nocleg. Po przeliczeniu gotówki okazało się, że poczynione wcześniej oszczędności umożliwiają nam zaryzykowanie noclegu na jakiejś farmie lub hotelu. Wjeżdżamy do wioski Reykir ale ani tamtejszy hostel ani camping nie spełnił naszych oczekiwań. Po drodze co chwilę mijamy znaki z nazwami farm i znaczkami, że można się na nich przespać. Istna loteria. Ta się nam nie podoba, ta ma za kiepski dojazd, ta jest za daleko od głównej drogi. Tak sobie wybrzydzamy podziwiając krajobraz aż tu nagle mówię do Agaty. ”Zobacz jaka ładna farma. Szkoda, że nie oferuje noclegów.”W tym momencie gdy skończyłem to mówić zauważyliśmy mały znaczek. Jednak da się tam zanocować ale ponieważ nie lubię się cofać, jedziemy dalej. Godzina coraz późniejsza więc już czas na nie wybrzydzanie tylko decyzję. Przed nami miasteczko o dźwięcznej nazwie, podobnej do mojej ksywki. Miasteczko Blonduos. Pomyślałem to jest to. Na pewno znajdziemy tu fajny tani nocleg. Robimy sobie zdjęcie przy znaku informującym o nazwie miasta i skręcamy jak znaki pokazują do najbliższego hotelu który okazuje się zamknięty a w następnym hotelu zaproponowano nam pokój za kwotę jaka nie mogła mi przejść przez gardło. Początkowo myślałem, że coś mam z uszami ale szybko uświadomiłem sobie w jakim kraju jestem. Powrót na drogę nr 1 i kolejny znaczek tym razem międzynarodowy camping. Recepcja zamknięta. Na karteczce jest nr telefonu do właściciela który zjawił się dosłownie w pół minuty. Po krótkiej wymianie zdań skąd jesteśmy i czym jedziemy pochwalił się, że na jego farmie w pobliżu pracuje siedmiu polaków. Po tym jak młodzież islandzka ucieka do miast wcale mu się nie dziwię. Za ułamek ceny hotelu dostaliśmy do dyspozycji drewniany domek z wszystkimi możliwymi wygodami poza internetem. Tak zwane kafelki, duperelki i mieszczańskie przyzwyczajenia. Ciepła woda w prysznicu z geotermalnych źródeł o zapachu zepsutych jaj to już standard ale po przegotowaniu smakuje całkiem zwyczajnie. Powoli się do niej przyzwyczajamy, tylko zęby się dziwnie myje. Neruś zaparkowany pod domkiem potęguje wrażenie że chcielibyśmy tu zostać dłużej. W domku nr 15B znaleźliśmy dziennik wpisów wczasowiczów! Niestety głupota naszych rodaków nie zna granic. Tak głupich i infantylnych wpisów nie znaleźliśmy w obcych językach.
Dzień 8.
6:00 pobudka i ruszamy dalej. Wyjeżdżając zostawiamy kluczyki w skrzynce na listy recepcji. Po wyjechaniu z campingu kierujemy się na lokalną stację benzynową. Z racji wczesnej pory działa ona tylko na kartę kredytową. Dotankowaliśmy na full i ruszamy drogą nr 74 do miasteczka Skagastrond. Mijamy liczne pola golfowe, jeden samochód jadący z naprzeciwka i po 22km dojeżdżamy do wtulonej w zatokę miejscowości. Cisza, spokój, porozrzucane po okolicy dziecięce rowerki i zabawki. Widać, że wszyscy jeszcze śpią. Objeżdżamy dookoła wioskę, port i wracamy na drogę nr 1. Zaczyna padać ale tylko przez chwilkę i nagle zaczyna świecić słonko! Pogoda jak w fotoplastykonie. Zatrzymuję się i cykam kilka fotek owiec, koni i Nerusia oczywiście. Jadąc dalej na wschód po pokonaniu około 52 km skręcamy z jedynki w drogę nr 752 gdzie fotografujemy przepiękny kościółek z darniną na dachu. Łapię za klamkę chcąc wejść do środka. Na wejściu wita mnie ksiądz, który zamiast dzień dobry mówi do mnie 500 koron. Ja mu na to, nie mam przy sobie a on „to przyjdź jak będziesz miał”. Uśmiechnąłem się i wyszedłem . Postanowiliśmy wjechać na drogę nr 75, która miała nas doprowadzić do podobnych zabudowań w miejscowości Glaumbaer. Tam zwiedziliśmy przepiękne domki z 18 wieku pokryte darniną i przeuroczy kościół a to wszystko za free. Dalej droga prowadzi do miasteczka Saudarkrokur gdzie najwyraźniej czas się zatrzymał wiele lat temu. Tylko portowe zabudowania i zapachy, informują że tu toczy się życie. Z miasteczka wyjeżdżamy na wschód by po wjechaniu na pobliskie wzgórze zatrzymać się przy pomniku ojca i założyciela miasta. Kolejne kilometry, skręcamy na mało uczęszczaną drogę nr 76 by dojechać do prywatnego muzeum motoryzacji. Ulotki informujące o tej atrakcji widziałem już 100km wcześniej. Wjeżdżamy na posesję i wykonujemy telefon do właściciela by otworzył nam halę ze swymi skarbami. Już przed wejściem stało kilka rodzynków lecz w średnim stanie kolekcjonerskim. Do restauracji. Właściciel podjechał na elektrycznym wózeczku, zainkasował 1000 koron i ,,kopara mi opadła”. Pierwszy rodzynek to Fiat mille cento w idealnym stanie! Skąd on się tam wziął? W muzeum przeważała amerykańska motoryzacja ale to akurat normalne. Przez lata na Islandii stacjonowały w bazie NATO koło Keflaviku wojska USA. Na stanie kilka traktorków, Łady, Saaby, Cadillaci, Chevrolety, Ople, Fordy, nawet DeSoto ,Trabant, jedna Renówka z 1946 roku. Na zapleczu muzeum istne złomowisko dawców części. Nie chciało się wychodzić ale poczuliśmy głód i po pożegnaniu się z właścicielem skierowaliśmy Nerusia w pobliską kopalnię żwiru by po zawietrznej części hałdy zjeść spokojnie kawałek konserwy z chlebem. Wracamy na jedynkę i przez 70km km podziwiamy spokojną drogę z księżycowym krajobrazem. Dojeżdżamy do Akureyri, największego miasta północy, które rywalizuje o fundusze ze stołecznym Reykjavikiem. W przewodniku Agata wyczytała ,że tuż przy rogatkach miasta jest klimatyczny tani hostel który warto byłoby odwiedzić. Dojeżdżamy, parkuję autko a tam karteczka po angielsku „brak miejsc, prosimy nie przeszkadzać.” Uśmiałem się z tego napisu, bo co on oznacza? Jak są miejsca to przeszkadzać można? To pierwsze i jedyne miasto w którym spotkaliśmy myjnię samoobsługową ciśnieniową płatną. Trochę się pokręciliśmy po okolicy i znaleźliśmy kameralny bardzo czysty dom gościnny w którym było wi-fi i wolne miejsca noclegowe. Mała toaleta i chwilka zastanowienia co robimy? Spacer czy sen? Ostatecznie postanowiliśmy się przejść po miasteczku. Dobrze nam to zrobiło. Kilka dni w samochodzie jeszcze tak twardym jak nasz Neruś powoduje, że nawet ja, osoba która nie lubi łazić piechotą czułem się wspaniale. Właścicielka hotelu poczęstowała nas mapą miasta. Na skróty poszliśmy do najbardziej charakterystycznego budynku w mieście jakim bez wątpienia jest katedra. Składa się z dwóch czterokątnych wież postawionych na zielonym stromym zboczu, prawie w samym centrum miasta. Uliczka Hafnarstrati to lokalne „Krupówki”. Co prawda długością odbiega od naszej polskiej ulicy ale klimatem dorównuje. Jest tam sklep z pamiątkami gdzie wybór t-shertów jest taki, że można zwariować. Uliczka jest wąska, jednokierunkowa. Wszyscy się jednak upierają by tam wjechać i zaparkować mimo iż znaki pozwalają robić to tylko 15 minut. Usiedliśmy sobie ze słodyczami i colą na rogu tejże uliczki na ławeczce ala wyciąg narciarski. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy jak co bardziej cierpliwi wjeżdżają szukając miejsca parkingowego po raz piąty, wyjeżdżali robili rundkę dookoła i powrót. Spacer pod górkę do naszego noclegu i znowu wi-fi oraz telewizja islandzka która jest wyjątkowa nudna.
Dzień 9.
Wcześnie rano obudzili nas głośni i weseli panowie śmieciarze. Pogoda tragedia. Lało jak z cebra ale jechać trzeba dalej. Jemy śniadanko i wsiadamy do Nerusia który jak by chciał powiedzieć po odpaleniu „już??”. 50km dalej przy samiuśkiej drodze znajduje się przepiękny wodospad Godafoss. Przy odrobinie gimnastyki da się do niego podejść bardzo blisko by poczuć siłę grzmiącej energii. 36 km dalej czekało na nas jezioro Myvatn które objechaliśmy dookoła podziwiając po drodze liczne malutkie kratery wulkaniczne porozrzucane jak popadnie. Dookoła nich pola lawowe przykryte płucnicą islandzką. Taki mech który tworzy rodzaj kołdry. Pogoda była fatalna więc darowaliśmy sobie dogłębne zwiedzanie tego bardzo ciekawego rejonu kraju. Obok drogi nr 1 majestatycznie stoi największy tego typu na świecie, czarny jak smoła krater wulkaniczny Hverfjall. Kilka km na wschód elektrownia i kąpielisko geotermalne z cieplą wodą.Za nią wzgórze z którego wydobywa się kilka małych kraterków z wyjątkowo brzydko pachnącą parą wodną. Kilka zdjęć i skręcamy w drogę nr 863 prowadzącą do krateru wulkanu Kerid o bardzo dużej aktywności sejsmicznej. Po drodze mijamy system rur z lokalnej dużej elektrowni. Tą samą drogą wracamy do jedynki, skręcamy w lewo i przed nami 130 kilometrowy odcinek bez stacji benzynowej na którym czujemy się jak na księżycu. Trasa się dłuży a pogoda zniechęca coraz bardziej do zwiedzania. Temperatura około 3 st C. W Polsce w tym samym czasie podobno 30 st upały. O 18:30 lądujemy w miejscowości Egilsstadir gdzie na stacji Shell można najtaniej zjeść. Stąd tylko 25 km i jesteśmy tam gdzie nasza przygoda z Islandia się zaczęła. Port i miasteczko Seydisfjordur w której właściwie nic się nie dzieje gdy nie ma promu zabierającego turystów na ląd.
Dzień 10.
W Seydisfiordur jest tylko jeden hostel oraz jeden hotel Aldan z miłymi wnętrzami i pysznymi śniadaniami . Te ostatnie 2 dni na Islandii minęły nam sympatycznie ale dłużyły się niemiłosiernie.
Dzień 11.
To już ten dzień gdy prom Norrona zabiera nas o 20ej czasu lokalnego na ląd. Siedzę na rufie promu i długo przyglądam się jak wypływamy z fiordu. Islandia z każdą chwilą robi się maleńka. Podróż z powrotem ma trwać 3 długie dni. Drugiego dnia powrotu kilkugodzinna przerwa na Wyspach Owczych w Torshavn . Możemy wyjść na ląd by pospacerować 4 godzinki! Jest pięknie.
Łącznie na kołach Neruś zrobił 4050km.